Wiosna na Polesie przypływa. Nie, nie przychodzi, a właśnie przypływa. Kilkoma setkami rzek i strumieni, zimną z tającego śniegu wodą. Żeby wszystko co wiosenne przytransportować, rzeki podnoszą się i bura, wartka woda wylewa gdzie może. Choć w czasach sowieckich realizowano dużo wcześniejsze plany osuszenia Polesia, wciąż pozostało wiele miejsc, gdzie naród z rzeką i rzeka z narodem żyją za pan brat.
fot. R. Zubkowicz
Na bagna tyralierą
Co zmeliorowano, to zmeliorowano. Szczęśliwie nie udało się zrealizować idei by każda piędź sowieckiej ziemi rodziła na chwałę komunizmu i ojczyzny proletariatu. Na całym Polesiu, które dziś rozdzielone przede wszystkim pomiędzy Białoruś i Ukrainę, ostała się połowa względnie nienaruszonych torfowisk. Dzięki temu wiosenne wylewy Prypeci wciąż wprawiają w zachwyt.
Nie wszystkie rejony miały tyle szczęścia co królowa poleskich rzek. W kanał wpuszczono na przykład niewiele mniejszą Jasiołdę. Rzeka ta bierze początek na uroczysku Dziki Nikor, skąd sączą się też źródła płynącej na zachód Narwi. Choć Nikor dziki już tylko z nazwy, to wcale nie łatwo się przezeń wędruje - dostępu bronią rowy ogromne niczym przeciwczołgowe transzeje. Odwadniają osaczoną przez kołchozowe łąki kępę drzew, ponoć naturalną, najdalej na północ wysuniętą enklawę jodły.
Jedna z pamiętających Stalina kronik filmowych, pokazywała czasy powstawania pierwszych monumentalnych fos. Cała wieś, starzy i młodzi, kawalerowie i babuleńki, każdy z łopatą w garści, tyralierą forsowali rozległe turzycowisko. Kamera rejestrowała okolicznościowy entuzjazm i radość. Bielusieńkie, świąteczne soroczki i haftowane fartuchy powyciągane specjalnie do jedynej w życiu filmowej roli. W następnym ujęciu debiutujących przed kamerami aktorów pokazano już za stołami i przy dźwiękach harmonii, ale wciąż w tym samym czyściutkim, świątecznym przyodziewku. Tańce, horiłka, zastawione stoły i satysfakcja z wydartych bagnu hektarów.
fot. R. Zubkowicz
Czy wiele przetrwało z tamtej radosnej atmosfery sprzed pięćdziesięciu lat? Odpowiedź można usłyszeć dość często. Tym razem dociera do mnie w autobusie jadącym z Pińska do Stolina. - I na co to było tyle tej wody spuszczać? Pola jak na księżycu, wiatr jak się rozpędzi to nic go nie zatrzyma, wywieje co tylko cenne w tej ziemi. Może gdyby łąki i pola, z których wodę wysysają regularne siatki kanałów, przynosiły dochód, były umiejętnie i z troską zarządzane, pogadywaliby ludzie inaczej. A tak - co kołchoz to większa bieda. Niby jest robota, niby są regularne pensje i deputaty w naturze, ale to jakby tylko cząstka tego na co stać poleską ziemię.
fot. R. Zubkowicz
Bohaterowie propagandowego dokumentu wychowali się jeszcze w czasach, kiedy ziemię darzono przekazywanym z pokolenia na pokolenie szacunkiem. Ojcowiznę, batkiwszczynę, traktowano niemal z czcią. Z takiego nastawienia częściowo "wykurował" ich komunizm. Jednak nie wszyscy na niczyją, kołchozową ziemię potrafią patrzeć obojętnie. Opinie o zgubnym wpływie nadmiernego odwodnienia nie są już tylko domeną naukowców.
Po drugiej stronie rzeki
Są na białoruskim Polesiu takie rejony, gdzie od wieków błota izolowały od wszelkich ośrodków władzy (władza radziecka nie była wyjątkiem). Takim miejscem są okolice Turowa, który odkąd wieki temu przestał być stolicą księstwa, pozostaje na uboczu wydarzeń i spraw bieżących. Uchowała się Turowszczyzna również dzięki temu, że od reszty białoruskiej republiki odcina ją Prypeć. Dopiero dwadzieścia lat temu z resztą republiki ściślej związał ją przerzucony nad rzeką most. Do tego czasu dwa najbliższe znajdowały się po sto kilometrów w górę i w dół rzeki, a na drugą stronę przewoziły promy. Wystarczy dodać, że były własnością kołchozów, by domyślić się jak działały. Dzięki temu: tu u nas znajdziesz, czego już gdzie indziej na Polesiu niewiele, mówią w Prypeckim Parku Narodowym.
Sam Turów wznosi się na wysokim, prawym brzegu Prypeci. Nie dotarłszy jeszcze do miasteczka, rzekę w jej pełnej krasie można podziwiać z wysokiego mostu na trasie z Żytkowicz. Kilkukilometrowej szerokości rozlewiska urozmaicają sterczące z wody krzaki wierzb. Wiosenna woda podchodzi pod najniżej położone przedmieścia. Choć rozlana rzeka zdaje się nie mieć drugiego brzegu, mieszkaniec jednej z drewnianych chat na nabrzeżu twierdzi, że w tym roku to wody mało. Zależy do czego porównać. - W '99 to nas nieźle zalało, wspomina wsparty o grabie. - Wody się do chaty ponalewało, ale tak akurat. Jakeś na łóżku siedział, toś nie zmókł. Akurat? Bez ewakuacji, odszkodowań? - A dokąd niby wyjeżdżać? Stawisz chatę nad wodą, to się z tym licz, że cię może zalać.
fot. R. Zubkowicz
Łódką do cerkwi
Niczym zaparkowane przed domami samochody, stoją zaparkowane łódki w nadrzecznych wsiach i miasteczkach. Pomiędzy nimi zdarza się jeszcze dłubanka, wydrążona z jednego pnia drzewa. Łódkę ma każdy co bardziej dbały gospodarz. Bo i jak bez niej, kiedy czasem woda obleje dokoła, tak że rzeka w izbie płynie. - Oj bez czego jak bez czego, ale bez łódki to nijaka robota. "Nijaka bez łódki robota" w ostatnim domu nad Jasiołdą w Motolu. Podniesiony niedawno na podmurówce tak, że nawet czasem kiedy woda w podwórzu, dom stoi bezpieczny. Ale łódka cały czas przydatna. Na ryby popłynąć, drewna narąbać na kępie, krowy wydoić na drugim brzegu. A jak przyjdzie większa woda - dzieciaki do szkoły odwieźć, żeby się nie pomoczyły. Prosto z progu wsiadają, rejsu z pięćdziesiąt metrów, byle tylko wysadzić na suchym.
Kiedyś łódka miała zastosowań jeszcze więcej. Na Polesiu sam konny wóz nie wystarczał, łódka stanowiła integralne uzupełnienie kołowego transportu. Właściciel, który tak ją zachwala pływał kiedyś do cerkwi w sąsiedniej wsi. Po żonę, na własny ślub też popłynął pychówką. - Batiuszka w cerkwi nie czeka aż Jasiołda opadnie. Zapakowaliśmy się całą rodziną, powsiadali drużbowie, muzykanci. Flotylla drewnianych poleskich łódeczek popłynęła parę kilometrów w górę rzeki do cerkwi.
Zakonserwowani wśród mokradeł
Dla tradycyjnego rolnictwa i innych blisko związanych z użytkowaniem dóbr przyrodniczych dziedzin gospodarki, komunizm był zabójczy. Mijając uprawy rolnicze na Białorusi, wrażenie jest podobne jak podczas podróży przez rozległe pola amerykańskich farm. Na nizinnym Polesiu krajobrazu nie urozmaica ukształtowanie terenu. Płaskie pola i proste linie wytyczone przez kanały odprowadzające wodę, linie energetyczne. Patrząc na to nachodzi obawa czy aby krajobraz łąk i pól w naszym kraju nie zmierza do tego "ideału". Brrr!
fot. R. Zubkowicz
Nie jest tajemnicą wydolność kołchozowej gospodarki, a raczej jej brak. Chroniczne niedostatki próbuje się tuszować powszechną sytuacją alarmu w czasie zbiorów. Kolektywne i państwowe rolnictwo na Białorusi jest jak stal podłączony do respiratora pacjent. W takiej rzeczywistości podjęcie prywatnej inicjatywy, zagospodarowanie ziemi na własny użytek bywa koniecznością. No i zaczynają Białorusini małymi kroczkami pionierską rekonstrukcję wiejskiej gospodarki. Tylu co na Polesiu konnych zaprzęgów, nie spotka się pewnie w żadnym zakątku Europy. Końskie karki okolone duhą niejednokrotnie ciągną wozy na drewnianych kołach. Zdarza się widzieć drewniane brony na furce albo kosz wyplatany z wikliny, w którym na w pół leżąc podróżuje Poleszuk.
Nie są to czasy, kiedy Ferdynand Ossendowski charakteryzując Poleszuka, pisał: Bagienno-leśny człowiek przekonany jest, że Bóg stworzył świat i wszystkie istoty żyjące, że im wyznaczył losy, których nic nie jest w stanie zmienić. Przedwojenne Polesie i jego mieszkańcy uchodzili najbardziej zacofanych w granicach Rzeczpospolitej. Przez to lub dzięki temu jeszcze dziś można tam zobaczyć obrazki, które współczesnego człowieka Zachodu wprawiają w zdumienie. Na poły zmeliorowane mokradła wciąż jeszcze zachowały swą ochronną moc i utrzymują wiele z tradycyjnej mentalności. Konieczność zadbania o własne interesy przypomina ludziom o tradycyjnych sposobach gospodarowania, narzędziach gdzie indziej dawno odstawionych do skansenu.
fot. R. Zubkowicz
Pasieka wśród bagien
W części poleskich lasów w latach powojennych zrobiło się jeszcze bardziej pusto. Polikwidowano samotne chutory, pojedyncze osiedla, przysiółki, jakich kiedyś było bardzo wiele. Lasów nie meliorowano w takim stopniu jak gruntów z przeznaczeniem rolniczym. W najmniejszym stopniu ucierpiały tereny o charakterze torfowisk wysokich - z tych żadnego pożytku poza wydobyciem torfu. Właśnie takie lasy rozciągają się na południowym brzegu Prypeci, na obszarze Prypiackiego Parku Narodowego. Lasy-nielasy, bowiem część z nich to po prostu karłowate sośniny porastające mszary.
Tak o poleskich torfowiskach wysokich, mszarach, pisał pochodzący stamtąd Franciszek Wysłouch: Mszary - ciągle zmienne i żywe - radują oczy swą barwą, nigdy nie są jednakowe i powtarzalne. Mówiono u nas, że mszary raz w miesiącu zmieniają swą barwę. Rzeczywiści rośliny bagienne kwietną kolejno i nadają charakter całości ale i same mchy są zróżniczkowane w kolorze i obejmują skalę barwną od biało-szarej, poprzez wszystkie odcienie żółci i zieleni, do intensywnych barw koralu, brązu i czerwieni. Poza tym na mszarach rosną karłowate sosny, małymi i większymi grupami rozsiane są pojedynczo po bagnie. Zielono-szary kolor sosen obramowuje i uzupełnia intensywnosć barwy samych mchów. "Naroczańskie mszary", z tomu "Opowiadania poleskie", Londyn 1994, s. 116.
Po środku tej puszczy leży wieś Rudnia. Wśród kurczącej się z roku na rok tutejszej społeczności, mieszka wciąż kilku bartników. Niewyobrażalne? W Polsce niedługo mało kto potrafi rozszyfrować czym zajmował się bartnik, na Polesiu wciąż można spotkać bartnika przy pracy. Potężne, wydłubane pnie sosnowe wciąga się wysoko pomiędzy konary starych dębów rosnących na grądziku między bagnami. Pszczoły mają na torfowisku sporo pożytku. Kwitną wrzosowate: borówki, modrzewnica, bagno i wrzos. Na wyżej wyniesionych miejscach znajdują kwitnące lipy. Wie dobrze każdy pszczelarz, że w lesie pośród bagien pszczoła się nieźle pożywi. - Zresztą, zawsze stawiano tu barcie, więc czemu teraz miałoby być inaczej, opowiada jeden z nich. Sam ma trzydzieści pni, które z pomocą dziarskiej kobyłki powciągał na wysokość kilkunastu metrów nad ziemię.
Tylko po cóż tak wysoko? I znów wytłumaczeniem bartnika jest: tak było zawsze. Jednak sam zwyczaj nie wziął się znikąd. Dla zadość uczynienia tradycji nie wspinałby się po drzewach, nie obskakiwał gałęzi. Zwłaszcza, że kiedy pszczoły zaatakują zwiać przed nimi z wysokości korony dwustuletniego dębu to nie łatwa sprawa. Powody umieszczania barci wysoko ponad ziemią były w zasadzie dwa: zwierzęta i woda. Dziś poleskim barciom nie zagrozi niedźwiedź, przed którym stosowano najróżniejsze zabezpieczenia. Woda zaś, która bywa że wiosną zatapia śródbagienne wysepki, może pszczołom dokuczyć.
fot. R. Zubkowicz
Z torfowiskiem wiąże się jeszcze jeden aspekt leśnej pasieki. Otóż żeby zachęcić rój do zajęcia pustej barci, trzeba go do niej zaprosić. Przynętę stanowią roztarte z miodem liście bagna. Mocny aromat wabi pszczoły, które najczęściej zadomawiają się w przygotowanym przez człowieka mieszkaniu. Zapach bagna towarzyszy im dłużej. Pęczek gałązek umieszczony wewnątrz kłody pszczołom nie przeszkadza, za to jest naturalnym środkiem odstraszającym pasożyty.
Wyspy wiecznego spoczynku
Baczny obserwator dłużej wędrując po Polesiu dostrzeże zapewne mnogość cmentarzy. Nie sposób nie zwrócić na nie uwagi - niewielkie, znajdują się zazwyczaj przy każdej większej wsi, na lokalnych wzgórkach i wywyższeniach terenu. Wyeksponowane nie tylko położeniem - ludzie wcale nie uważają, że powagę zmarłych należy podkreślać ponurymi, jednostajnymi kolorami. Wiejskie mogiłki już z daleka mienią się błękitem. Ogrodzenia i większość starych nagrobków pomalowano na niebiesko. Z ramion krzyży zwieszają się kolorowe rusznyky i wstążki.
Czy tylko dla zaznaczenia kultu zmarłych Poleszucy zakładali cmentarze na wzgórkach? Zdecydowanie nie, miało to również praktyczny wymiar wobec wiekowego obcowania z kapryśną przyrodą. Pochówek ma zapewnić zmarłym ostateczny spokój: nie powinny ich niepokoić wiosenne wylewy. Również znaczna liczba cmentarzy wiąże się z warunkami przyrodniczymi! Na Polesiu, gdzie dawniej przez większą część roku drogi były ledwo przejezdne, szczególnie mokrą wiosną i słotną jesienią, nie było warunków by przewozić zmarłych na parafialne cmentarze przy cerkwiach.
fot. R. Zubkowicz
Taki cmentarzyk pozostał w Jastrieblu. Wsi już prawie nie ma, zostało jeszcze kilka domów i tylko jeden zamieszkany na stałe. Cmentarzyk pośród kołchozowych pól porastają gigantyczne dęby. Ostatni mieszkańcy wsi, para staruszków, nie widzą dla siebie innego miejsca. Arkadij i jego żona Luba chcą po śmierci dołączyć do swoich przodków na mogiłkach pod dębami. Nie prędko się na to zanosi. Póki co, zahartowani w samodzielnym życiu pośród bagiennych lasów świetnie dają sobie radę. Hodują gęsi, krowy, w ogródku rosną pomidory a w sadku ogrodzonym wiklinowym parkanem Arkadij z dumą prezentuje kilkanaście uli.
Z koszem na ryby, z koszem po jajka
Mieszkając tuż nad samą wodą, długim niczym kiszka starorzeczem Prypeci, nie sposób nie łowić ryb. Arkadij na wodzie nie próżnuje. Sposobów połowu znają Poleszucy całą plejadę. Dziś kiedy w modzie są chińskie siatki z cieniutkiej żyłki, wiele tradycyjnych metod poszło w zapomnienie. Jednak w brunatnej wodzie starorzecza pozastawiano jeszcze uplecione z wikliny kosze.
- Ryba wpływa tędy - Tolik pokazuje na lejkowaty, zagłębiony do środka otwór. Mężczyzna przyjechał za rybą do rodzinnej wsi, gdzie na wpół rozsypuje się drewniana, kryta gontem chata rodziców. - Dostać się do wnętrza lejka ma łatwo, wypłynąć z niego nie daje rady. W koszach przymocowanych do pali solidnie wbitych w dno, trzepocą się płocie i leszcze.
fot. R. Zubkowicz
Kiedyś, kiedy Arkadij był jeszcze w pełni sił, a Tolik wracał piechotą osiem kilometrów ze szkoły, gdy nie chciało mu się czekać na podwiezienie, rybaczyła cała wieś. Wystarczało wszystkim. Teraz panoszy się kłusownictwo i często stosowane są barbarzyńskie metody, które pozbawiają życia większość mieszkańców akwenu - głuszenie ryb prądem.
- A kiedyś to oprócz ryb pływałem łódką za jajkami. Co się patrzysz? Za jajkami - cały ten las stał pod wodą, brało się koszyk, wsiadało w łódkę i pływało pomiędzy drzewami, byle się tylko nie zgubić. Parę godzin popływasz i pełen kosz nazbierasz. Różne te jajka, tak jak i kaczki różne bywają.
Znaczna część Polesia, szczególnie w części północnej, z przyrodniczego punktu widzenia jest mało ciekawa. Osuszona i zamieniona na potężne kołchozowe pola. Ocenia się jednak, że we względnie niezmienionej formie pozostało przeszło 1,7 mln ha bagien. Najciekawsze z punktu przyrodnika fragmenty ocalały na południe od Prypeci i w jej bezpośrednim sąsiedztwie. Wraz nimi pozostało jeszcze wiele zwyczajów i tradycji w sposobie życia mieszkańców, od pokoleń zdobywających doświadczenia w obcowaniu z mokradłami.
Rafał Zubkowicz
doktorant na wydziale leśnym SGGW zajmuje się mokradłami w RDLP Lublin
30.04.2005