I
Po twych warkoczach mógłbym wejść do nieba
i nagle co? Zasłona.
Serce uciekło ci jak mysz czerwona,
nawet nie rzekło "przebacz".
Po cóż mi było ciułać moją wiedzę?
Szarpię cię: - Powiedz, po co? -
Świeczka dogasa. Brzask blisko. Siedzę
nad trupem twoim nocą.
Bo wskrzesić cię nie mogę. Rozumiesz?
Cień padł na twą urodę.
Nawet wody nie chcesz. Nie rozumiesz.
Z ciemnych rzek czerpiesz wodę.
Już gdzie indziej twoje oko błyska
błyskawicą szmaragdową,
kiedy idziesz przez podziemne grzęzawisk
a trzciny szumią za tobą.
A tu za oknem bór jak udręka
wciąż rosnąca, komu potrzebna?
I ptaki stoją na sękach,
nieruchome, głupie, jak z drewna.
II
Jeśli kiedy spotkam twoją matkę,
powiem, żem cię pogrzebał -
że nosiłaś uczesanie gładkie
i warkocze, co sfrunęły z nieba;
że rzuciłem raz kwiat konwalii
do twych stóp wąskich i bosych -
żeśmy, gnój ładując, rozprawiali
o Pietrzynce, pajacyku długonosym.
III
Ty się, lesie, ze mną pogrąż w rozpacz,
ty, dębino, brzezino, buczyno -
dziuro w bucie, ty się także rozpłacz
nad umarłą, nad piękną Esteriną!
Ptaszki szklane, drewniane jelenie,
fajansowe, skrzydlate zające,
pomagajcież mi rzucać ziemię,
wstrętną ziemię na usta pachnące.
Dzień nadchodzi. Deszcz konary obmył.
Rzeka bólu płynie i bełkocze.
Nuże, braciszkowie, zakopmy
ręce, usta, oczy i warkocze.